Łąka i takie tam wspomnienia…
Przed wieloma latami, za wieloma górkami, za zielonym lasem, mieszkała moja babcia. Wieś się zwała Wojsławy. Cicha była i miła. Pamiętam jeszcze, czasy gdy nawet elektryczności tam nie było. Wstawano i kładziono się z kurami.
Wieczorami sąsiedzi spotykali się przy drodze, przy płocie, co by porozmawiać o różnych prostych rzeczach. Zimą odwiedzali się w domach oświetlonych naftowymi lampami i opowiadali straszne opowieści. Nawet wspominać ich za bardzo nie chcę, bo dziecięciem będąc spać po takich opowieściach nie mogłam. Pamiętam czarne noce, gdy z szeroko otwartymi przestraszonymi oczami wyglądałam tych zjaw, potworów i innych takich. Gdy wsłuchiwałam się w głuchą ciszę bojąc się jednocześnie, żeby chociaż czegoś nie usłyszeć. A gdy mi się wydawało, że coś widzę lub słyszę, z lękiem pod kołdrę głowę chowałam i czekałam aż przejdzie…
Oprócz tych nocy strasznych były piękne słoneczne dni, wypełnione tym, czym powinny w każdej porze roku. Tak więc wiosną, gdy trawy urosły pomagałam w sianokosach. Do dziś pamiętam ten cudowny zapach zwożonego siana. Leżałam sobie na załadowanej stercie i w niebo patrzyłam sycąc wzrok i węch doznaniami cudnymi. Do uszu docierały śpiewy ptaków i stuk końskich kopyt. Nic więcej mi wtedy do szczęścia nie było potrzeba.
Uwielbiałam wojsławskie łąki i lasy. Na łąkę wyganiało się krowy, żeby cały dzień na powietrzu były i pod dostatkiem jedzenia miały. Moim zadaniem było w południe krowy przepalować. Szłam sobie więc polną dróżką „na łąc”, bo tak się to w wojsławskim żargonie nazywało. A gdy już się na owym łącu znalazłam czułam zew integracji, kładłam się wśród trawy, kwiatków polnych, i kulowałam się, i fikołki robiłam, i byłam cała wielkim łąkowym szczęściem. Często towarzyszyła mi moja cioteczna siostra i obie tak harcowałyśmy ze śmiechem aż do krów doszłyśmy. Wtedy trzeba było wyciągnąć z ziemi pal i krowę na inne miejsce przegonić, bo najczęściej już dookoła niej trawa była dokładnie wyjedzona. Dostawała więc nową porcję swojej łąki, gdzie posłusznie pal wbijałyśmy i robota zakończona była.
Latem były żniwa, ale o tym to innym razem, bo dziś o łąkach ma być. Dorastałam więc, po czystych i bogatych łąkach harcując. Nikomu wtedy nie wpadło do głowy, żeby pozbywać się z łąki ziół i kwiatów. Wszystko rosło sobie i wszystko potrzebne było. Pachnące, piękne, zdrowe i użyteczne.
Była we wsi kobieta, którą nazywano Babunia. Bardzo się jej bałam, a jednocześnie fascynowała mnie. Chodziła po lasach i łąkach zioła zbierając. To była taka tamtejsza znachorka. Czasami babcia mnie do niej wysyłała, żebym jej zaniosła na przykład kankę mleka. Rozglądałam się wtedy po jej dziwnym domu i nie wiedzieć czemu speszona jakaś byłam. Najbardziej przerażające były słoje pełne pijawek stojące na parapetach okien. Nie miałam wtedy pojęcia co ona robi, ale dzisiaj wiem, że to musiała być bardzo mądra kobieta, która umiała leczyć wykorzystując dary natury. Dawno odeszła z tego świata i ona i moja babcia i dzisiaj już nawet nikogo o to zapytać nie mogę.
Jedno wiem na pewno, ze natura jest bogata i hojnie nas wszystkich wszystkim obdziela. Tylko, że przez ostatnich kilkadziesiąt lat wiele się zmieniło. Nie czuję się bardzo stara, ale wydaje mi się, że w dwóch światach żyłam. W tym świecie łąkowym i w tym świecie angielskich trawniczków i tui. W dzisiejszych zbożach na próżno szukam chabrów i maków. Na dzisiejszych łąkach nie ma rumianków, macierzanki, krwawnika, dziurawca, no chyba, że to jest jakiś park narodowy albo tak zwane nieużytki.
Wracając do mojej wakacyjnej wsi. Zmieniła się bardzo na moich oczach. Najpierw rewolucję wywołała elektryczność, która zmieniła styl życia mieszkańców. Pamiętam pierwszy telewizor, który się pojawił u najbogatszego i najbardziej postępowego rolnika. Wieczorem po obrządku wszyscy szli na telewizję. Spotykali się więc ze sobą jak dawniej, ale rozmowy toczyły się już na inne tematy i przy migającej skrzynce. Później, z czasem, gdy na telewizor było już stać każdego rolnika, ludzie pozamykali się we własnych domach. Co więcej, zaobserwowałam rozluźnienie więzi, niechęć do wzajemnej pomocy i coraz gorsze kłótnie sąsiedzkie. Życie przestało być sielskie anielskie… Młode pokolenie zaprowadziło nowoczesne rządy. Nowoczesność polegała na tym, że pachnące prawdziwe masło zostało zastąpione margaryną. Na stole pojawił się chleb z GS-u, a chlebowy piec przestał być potrzebny. Bywało, że nawet w warzywa zaopatrywano się w mieście, a mięso przestało być cudownie czerwone i kleiste, bo beczkę z solą zastąpiono lodówką. Z zagród znikały konie, a na polach zaczęły warczeć traktory. Płodozmian zastąpiły monokultury roślin wymagające coraz większego nawożenia, że o chemicznych środkach ochrony roślin nie wspomnę. Powstały wielkie obory trzymające krowy w niewoli. No cóż, postęp. Nie muszę chyba pisać do czego doprowadził.
Najpierw odszedł dziadek, potem babcia i Wojsławy przestały być „moje”. Nikt już mnie tam na wakacje nie zapraszał, a i ja jakby straciłam zainteresowanie. Dzisiejsza wieś nie pociąga mnie. Za to obserwuję powrót do natury gdzie indziej. To powrót ludzi świadomych tego co dobre. Często są to ludzie z miasta, którzy mają już dość zgiełku i pośpiechu, i szukają ukojenia. Tworzą sobie enklawy, w których integrują się z przyrodą. Niewątpliwie jednym z takich miejsc jest Lipowy Dom, o którym niedawno pisałam. Po pobycie w takim miejscu nachodzi mnie tęsknota…
Przypomniała mi się piosenka „Już nie ma dzikich plaż.” Co prawda dotyczy plaż nadmorskich, ale równie dobrze można odczuć to samo na Mazurach.