
Lidzbark Warmiński – retrospekcja
Stoję w znanym i nie znanym miejscu, Baszta niby ta sama, a jednak inna. Nie widzę wejścia, nie pamiętam zbyt wiele. Jednak jestem tu, w Lidzbarku po czterdziestu latach. Zawsze wspominałam spędzony tu czas, ale nigdy nie wracałam. Do teraz, kiedy to mój mąż zapytał czy mam chęć pojechać z nim na szkolenie. Nigdy nie miałam chęci, ale jak usłyszałam gdzie to szkolenie będzie zgodziłam się bez namysłu. Zrobię sobie taki powrót do przeszłości – pomyślałam.
W Lidzbarku bywałam w latach siedemdziesiątych na koloniach letnich. Byłam wtedy szczęśliwą nastolatką. Pamiętam poranne apele, na których śpiewaliśmy „Wszystko co nasze Polsce oddamy”. Pamiętam zapach zbożowej kawy z mlekiem i epizod zapodania na śniadanie jednego plasterka cienkiej kiełbasy. Któraś opiekunka wstała i z humorem zaproponowała, żebyśmy posmarowali chlebek masłem, położyli rzeczony plasterek i przed każdym kęsem wąchając go, przesuwali dalej. Konsumpcja plasterka przewidziana była na samym końcu, co by smak został i wrażenie zjedzenia kanapki z kiełbasą. Jednak takie drobiazgi nikomu nie przeszkadzały cieszyć się słońcem i towarzystwem rówieśników. Masło oszczędzaliśmy, żeby mieć się czym posmarować do opalania. Kto by tam wtedy coś wiedział o jakichś kremach czy balsamach? Mydło i pasta do zębów to wszystkie nasze kosmetyki były. Pod spodem jedyne jakie mam zdjęcie, a na nim moja grupa na dziedzińcu przed pomnikiem Kopernika. Wszyscy nosiliśmy biało – czerwone chusty. Ja stoję szósta z lewej.
W 1974 nasz turnus obejmował wielkie Święto Odrodzenia – Polski 22 lipca i kolonie w kooperacji z miejscowym Domem Kultury przygotowały występy artystyczne. Wybrano kilka osób do recytacji patriotycznych wierszy i grupę taneczną. Ja się załapałam do tańców. Było nas jakieś 20 osób, ale na próbach w Domu Kultury trochę nas „przesiano”, ja jednak zakwalifikowałam się do ośmioosobowego zespołu tańca nowoczesnego. Chodziliśmy więc na próby i dzięki temu mieliśmy więcej swobody niż inni. Wałęsaliśmy się po mieście, ale najbardziej lubiliśmy zachodzić do Basztowej na krem sułtański. Położenie zamku było i jest niezwykłe, a do Basztowej szliśmy przez wąski mostek, duży korytarz i wspinaliśmy się po schodach. Krzesła były czarne, drewniane i bardzo wysokie. Krem przepyszny.
Jechałam z zamiarem odwiedzenia Basztowej i skosztowania po latach tego historycznego wręcz kremu. Pomarzyć mogłam, zrealizować nie. Otóż zmieniło się, oj zmieniło. Zachwyt pozostał, bo zamek z basztą prezentują się jak niegdyś, ale kawiarni ani śladu. W ogóle do baszty wejścia nie ma, że o kremie sułtańskim nie wspomnę. Otóż ktoś bardzo mądry i bogaty zamek kupił i zrobił w nim ekskluzywny hotel, w którym to było owe męża szkolenie.
Zakwaterowaliśmy się w pokoju luksusowym i całkiem nowoczesnym. Jedna tylko okienna ściana i widok z okna na zamkowy dziedziniec świadczyły, że oto w zamku, ongiś biskupim, mieszkamy. Wrażenie było, nie przeczę. Jednak najbardziej stare kąty odwiedzić chciałam, więc nasze kroki ku szkole się zwróciły, żeby dziecięcych moich wspomnień szukać. Do szkoły kiedyś pod górkę było, ścieżką polną, drzewami obsadzoną. Dzisiaj schody brukowe, ale szkoła jak dawniej. Niewiele się zmieniło. Na dziedzińcu Kopernik poświadcza, że dobrze trafiłam i że to tu będąc nastolatką szczęśliwe wakacje spędzałam. Jakiś duży tan pomnik i ten dziedziniec… Dziwne, bo zazwyczaj po latach rzeczy i miejsca mniejszymi się nam wydają. Głowę mu trochę woda zmyła, bo jakoś rysy mało wyraźne ma, a może od zawsze taki był, tylko nie pamiętam, bo na zdjęciu mojej grupy astronom się nie załapał.
Weszłam do szkoły i natychmiast poczułam duchy z dawnych czasów. Ten sam rozkład sal i toalet… Schody, na których siadywałam. Nie mogę sobie przypomnieć jak radziliśmy sobie z toaletą, bo tylko umywalki do dyspozycji były… Oj, przecież to nie miało większego znaczenia, bo najważniejsze były okoliczności przyrody i towarzystwo rozbawionych rówieśników. Psikusy czasami sobie robiliśmy. Właśnie przypomniało mi się jak z dziewczynami poszłyśmy w nocy do sali chłopaków i poprzyszywałyśmy im piżamy do pościeli. Którymś razem skręciłam sobie nogę w kostce i w czasie dyskoteki, która się na korytarzu odbywała, siedziałam na schodach obserwując rozbawione towarzystwo. Przysiadłam sobie w tym samym miejscu i poczułam się tak jakby czas na chwilę się cofnął. Tylko wtedy siedziała ze mną Wioleta…
O kawiarnię Basztową zapytałam szkolne miłe sprzątaczki. -No tak, kiedyś była, chodziłyśmy tam, ale teraz należy do hotelu i nie jest już dostępna dla mieszkańców Lidzbarka. Zrobiono z niej jakiś ekskluzywny klub dla bywalców hotelu. Byłam przez dwa dni „bywalcem” hotelu, ale do baszty nie trafiłam. Zrobiłam jej za to dużo zdjęć z każdej możliwej strony, bo piękna jest. A, muzeum się ostało, tylko, że renowacji jest poddane i tak ładnie je zwiedzać będzie można dopiero za jakiś czas. Tym czasem naprawiają dach i odkrywają zamalowane freski, a to potrwa. Biało – czerwona taśma zatrzymuje nas w progu.
Wspominanie i wczuwanie się w dawne czasy nie mogły trwać długo, bo mąż mój przecież do zamku na konferencję wrócić musiał. Ja jednak nie odpuściłam, więc on do zamku, a ja na rekonesans po starych uliczkach. Przyznam, że nie za wiele sobie przypomniałam. Obeszłam kościół, zrobiłam kółko dookoła kompleksu zabytkowego i promenadą przy zamku wróciłam do dzisiejszych czasów, jakże odmiennych.
Wieczorem mieliśmy miłą niespodziankę w postaci występu kabaretu Hrabi.
Uśmieliśmy się po pachy, jak to się drzewiej mówiło. A potem bal karnawałowy, o którym nie wiedziałam, że będzie. Cudnie było po prostu. To był bal w stylu kubańskim. Rytmy salsy i rumby wybijane przez latynoskiego bębniarza, piękna, śpiewająca Kubanka i trzy wspaniale tańczące dziewczyny rodem z Rio sprawiły, że poczułam się absolutnie wyjątkowo i w swoim żywiole. Uwielbiam taką muzykę do tańca. Tym bardziej, że kubańska para dała nam świetną lekcję salsy.
O obfitości jedzenia i trunków przemilczę. Hulaliśmy do późnej nocy, a potem, chyba z nadmiaru wrażeń spać nie mogłam, chociaż łóżko było tak wygodne, że czułam się jak w puchu.
Jakże inny był ten mój pobyt od tego sprzed lat. Kiedyś skromnie i siermiężnie, dzisiaj luksusowo i karnawałowo. Tylko jedna rzecz trochę mi się nie udała… Strój mianowicie, bo niestety, ale moja piękna falbaniasta sukienka w czerwone kwiaty, która by się wspaniale do tańca nadała, wisiała w domu w szafie. Wzięłam co prawda ze sobą ładną bluzkę, ale do niej tylko dżinsy, które nijak do okoliczności nie przystawały. Pierwszy raz byłam na imprezie finansowanej przez dużą firmę i pojęcia nie miałam o tych wszystkich niespodziankach i rozmachu. Stali bywalcy byli przygotowani, a ja jak Filip z Konopi. Humor mi jednak dopisywał i wszystkim się cieszyłam.
Rano znów wycieczka po mieście i cykanie zdjęć. Wszystko wydawało mi się godne uwiecznienia. Ciekawe kiedy tam wrócę?
Wąskie, brukowane uliczki pamiętające czasy starsze od moich…
Natrafiliśmy też na wykopaliska…
Dom w wodzie wygląda malowniczo, ale to chyba nie zbyt zdrowo tak moczyć fundamenty.
Baszta zamkowa w pełnej krasie. Tylko szkoda, ze już nie ma tam kawiarni, która była moim najsłodszym wspomnieniem. Oczywiście ze względu na słynny krem sułtański. To był dla nas prawdziwy rarytas.
Droga przez rzekę do zamku i niegdyś do Basztowej.