O akceptacji. A niech sobie skacze do nieba, co mi tam, ma prawo.
Tak naprawdę to mam mieszane uczucia jak myślę o akceptacji. Z jednej strony jest niezbędna, żeby mieć spokój ducha, z drugiej jakoś tak nie mam ochoty wszystkiego akceptować, bo to tak jakbym pochwalała… Z trzeciej strony co mi da jak się będę stawiać, burzyć i nie akceptować?
Żeby się odnieść trzeba ustalić najpierw co to znaczy akceptacja. Może być, że dla każdego coś innego trochę albo i całkiem.
W Wikipedii przeczytałam, że akceptacja to: „uznanie czegoś, aprobata, potwierdzenie czegoś, pogodzenie się z czymś czego nie można zmienić, uznanie czyichś cech postępowania za zgodne z oczekiwaniami.” No właśnie aprobata, czyli zgadzanie się, prawie pochwała. Nie mam chęci wszystkiego aprobować i na wszystko się zgadzać. Nie chcę też uznawać czyichś cech postępowania za „zgodne z oczekiwaniami” jeśli nie są zgodne z moim systemem wartości czy sumieniem. Uważam, że mam prawo mieć inne zdanie niż ktoś, a nawet niż większość. Natomiast faktycznie chciałabym umieć godzić się z tym czego nie mogę zmienić. W takim wypadku wszelki bunt i trwanie w niezgodzie ograbia z energii.
Więc jak to jest? O co tak naprawdę chodzi w akceptacji?
Powiedzmy, że stanął na naszej drodze ktoś i robi coś, na przykład tańczy. To jest fakt i to akceptuję. Natomiast czy z nim zatańczę czy nie to już nie fakt, a mój wybór. Czyli sytuacja to fakt i nie ma co z tym dyskutować, nie ode mnie to zależy. Za to moja reakcja to mój wybór i jak najbardziej zależy ode mnie i mogę po prostu nie zgodzić się na wspólne pląsy, a ktoś niech sobie tańczy beze mnie. Więc do zaakceptowania mam fakty i to wszystko.
- Akceptacja nie polega na tym, że jeśli ktoś na mnie krzyczy to potulnie słucham.
- Akceptacja nie polega na tym, ze jak ktoś się spóźnia to czekam na niego jak wierny pies.
- Akceptacja nie polega na tym, że ktoś mnie wykorzystuje, a ja mu na to pokornie pozwalam.
- Akceptacja nie polega na tym, że ktoś mi dokucza, a ja się uśmiecham i udaję, że nic się nie stało.
- Akceptacja nie polega na tym, że zgadzam się lub robię coś czego wewnętrznie nie chcę.
Gdyby na przykład moja koleżanka się spóźniała… To jest fakt. Jak ja na to reaguję – to jest wybór.
Więc mam do wyboru: Mogę wejść w tryb furiata na przykład. Wtedy będę nakręcała się myślami. Czemu ona mi to robi? W ogóle mnie nie szanuje, ma mnie gdzieś, co ona sobie wyobraża cholera jedna. Nie szanuje mego czasu, już ja jej powiem co myślę! Ja się nigdy nie spóźniam! Zacietrzewiam się w swoim gniewie i świętym oburzeniu. Efekt? Awantura, pretensje i zerwanie relacji, bo przecież nie mogę pozwolić, żeby mnie tak nie szanowała. Moja wyobraźnia działa tak intensywnie, że nie dostrzegam faktów. Wydaje mi się, że taka gwałtowna reakcja jest dowodem osobistej wolności, ale czy rzeczywiście? Nastawiam się na siebie, na krzyk własnego ego. Jak się czuję? Fatalnie, po prostu fatalnie, więc może by wybrać inną reakcję.
Może wejść w tryb akceptacji? Jak to jest? Przede wszystkim nie myślę co ona sobie myśli, nie robię awantury, a nawet nie czuję złości. Dostrzegam fakt – nie ma jej tu – po prostu nie ma. Jeśli mam ochotę czekam, jeśli nie – idę sobie. Moje zachowanie jest pełne szacunku dla jej wolności i dla swojej. Tak naprawdę nie wiem dlaczego się spóźnia, nie wiem co się stało, wiec nie wymyślam, nie nakręcam się. Ona nie jest mną wiec nie musi się zachowywać tak jak ja. Ona jest inna i nie traktuję tego jak jakiś feler. O, właśnie akceptacja polega na tym, żeby nie chcieć nikogo na siłę naprawiać. Dopóki traktuję cudzą inność jak feler mam poczucie, że muszę ten feler naprawić, a to zabiera wolność i mnie i jej. Zabiera też spokój i radość. Po prostu psuje relacje.
Jeśli zaakceptuję inność jako fakt i przyjmę to do wiadomości to żyję i pozwalam żyć. Jednak niekoniecznie razem. Czasami bywa, ze rozchodzimy się każdy do swojej bajki i to też trzeba zaakceptować.
Bądźmy więc sobą. Taką wolność zyskamy, gdy nie będziemy zmieniać innych nawet miłością i akceptacją, a niech sobie wchodzą na szczyt górki i skaczą do nieba.