Tańczący w deszczu. Rytuał pogański i zlot Druidów – Ir.#9
Dzisiaj cofnęłam się w czasie do 25 lipca 2009 r. Tekst znalazłam dość długi, ale zdjęć żadnych. Nie wiem czemu, ale pewnie zbyt ciemno było. W związku z tym zdjęcia w tekście są z innej wycieczki.
W sobotę pojechaliśmy na ten wyczekiwany rytuał pogański. Ja, Justyna, Karolina i Krzyś. Zapakowaliśmy sprzęt biwakowy i jedzenie. Ruszyliśmy na spotkanie z przygodą.
Po drodze dołączyliśmy do dwóch innych samochodów z pogańskiej grupy, należącej też do klanu motocyklistów. Zajechaliśmy na wielkie pole biwakowe, zapłaciliśmy po 10 euro i założyli nam pomarańczowe opaski na ręce, żeby chyba było wiadomo, że dołączyliśmy do grupy Druidów. Zaczęliśmy rozkładać namioty i od razu dwóch podeszło żeby pomóc. Rozstawiali i śmieli się z nas, że w Lidlu namiot kupiłyśmy i mieli racje, bo to, co miało być dwuosobowym namiotem okazało się niespodziewanie malutkie. Materac się do niego nie zmieścił. Tropiku toto też nie miało i w ogóle na budę dla psa nawet się nie nadawało. Na szczęście Krzysiek miał porządniejszy namiot, więc zaproponował, że on się wczołga jakoś do naszego, a my we trójkę możemy zająć jego. Nie było to jednak potrzebne, bo o trzeciej w nocy postanowiliśmy do domu wracać i nie spać tam, ale po kolei…
Na ten rytuał powiódł nas człek, który się jakoś na R nazywał. Miał na sobie koszulkę z logo klanu motocyklowego, kamizelkę skórzaną i brzuch duży niby ciążą obciążony. Szliśmy przez chaszcze wielkie, dość długo nad brzeg jeziora zaroślami dookoła okolony. Stanęliśmy w kręgu. Przed każdym z nas świece schronione w słoikach postawiono. W kręgu miecz w pochwie położono. Na czterech stronach świata umieszczono wodę w kubełkach, ziemię w pojemnikach i ogień w specjalnej latarence. Oprócz tego były kosze z ciastkami i butelki z piwem domowym, bo to święto plonów było. Dużo mówił ten, który całej sprawie przewodził, a ja nic nie rozumiałam. Najgorsze jednak było czekanie, bo jacyś ludzie się spóźniali. I tak staliśmy na wietrze porywistym i zimnym od jeziora wiejącym. Kaptur bluzy na głowę naciągnęłam, potem jeszcze kaptur od kurtki i ręce głęboko w rękawy schowałam, a i tak ziąb mnie ogarnął jakbym zimą na przystanku długo stała. No i tak czekaliśmy na pewno ponad pół godziny. Oni sobie rozmowami i żartami czekanie umilali, a ja tylko o tym, ze marznę myślałam. Gdy przyszli spóźnialscy ceremoniał się zaczął.
Trzy razy wszyscy przeszli wkoło, nogami w żwirze szurając. Potem R. zwracał się do wszystkich żywiołów z podziękowaniem za plony obfite i opiekę. Bezpośrednio brały w tym udział jedynie wcześniej wyznaczone osoby, stojące przy insygniach żywiołów, na czterech stronach świata. Z gracją i namaszczeniem po kolei dookoła kręgu idąc. Ciekawie i pięknie wyglądało, jak młody mężczyzna, w czarnej chusteczce na głowie, z długimi czarnymi włosami i brodą, miecz z pochwy wyjął i wywijać nim bardzo sprawnie zaczął. Podał go potem R, i ten to samo uczynił. Potem R. wszedł do kręgu z żoną swoją i rytualnie się pocałowali, żeby miłość uświęcić. Następnie degustacja była ciasteczek kalibru różnego, piwem popijanych. Piwem trzeba było z duchami przodków się podzielić poprzez wylanie odrobiny na ziemię. Przodkowie bowiem zaproszeni na rytuał przybyli. Na koniec znów krąg trzy razy obejść trzeba było i koniec.
Wiatr wiał tak, że i w słoikach świece gasił, a ciemność przepastna tak nas otuliła, że nic prawie widać nie było. wróciliśmy więc do obozu gęsiego za kurtki się trzymając, co by ktoś w tej ciemności się nie zatracił. Okazało się później, że impreza Druidów rozchodziła się na całego. Stragany z różnymi akcesoriami dziwnymi i jedzeniem stały, motory świeciły wypolerowanymi błotnikami, pyszniąc się swoją niespotykaną urodą. Było na co popatrzeć, bo każdy był inny, indywidualnie i z miłością przez swego właściciela przyozdobiony i przerobiony, żeby się wyróżniać i innych w zachwyt wprawiać. A mi, chociaż fanką motorów nie jestem, oczy z wrażenia coraz bardziej się rozszerzały.
Poszliśmy jednak dalej, za siebie się oglądając, ale za chwilę już inne atrakcje do nas dotarły. Oczom naszym scena się ukazała, a na niej zespół jakowyś grał cudnie rockowo z nutą folkloru irlandzkiego. Chłopak tam stał w reflektorów świetle. Długie włosy puszyły mu się na ramionach, od góry śmieszną czapeczką, w kolorowe paseczki, uwięzione. Śpiewał cudnie po prostu. Inny z kolei na irlandzkim fleciku, aż miło, przygrywał. A tłum wielki podrygiwał i tańczył w sukurs tym rytmom, których echo aż na dnie duszy słychać było. Każdy prawie kufel piwa w dłoni dzierżył i w grupkach radosnych rozmowom się oddawał, co raz gromkim śmiechem wybuchając. Persony to często przedziwne były, w skóry znoszone najczęściej odziane. Kolory czarne i czarnemu pochodne przeważały. Przy spodniach często taśmy jakieś powiewały, a niektórzy skórzane portki sznurowane na szwach bocznych mieli. Do tego buty długie, najczęściej ze sprzążkami różnego rodzaju. Największy jednak mój podziw wzbudzały włosy długie u mężczyzn, czasami nawet do pasa sięgające, rozpuszczone, kędzierzawe, w fale układające się pięknie. A oblicza te męskie brodami też były przyozdobione. Kilka z nich wyjątkowo zwróciło moją uwagę, bo naprawdę imponujące były, w loki ułożone, jakby dopiero z papilotów wyjęte były. Inne w w warkocz długi splecione, na dumną pierś opadały. Starzy i młodzi bawili się przednie, do taktu podrygując i obficie piwem zapijając, rozmawiając hałaśliwe coraz bardziej, im bardziej w czubie mieli.
Jako drugi, na scenę wszedł zespół rockowy, z wielką finezją klasyczne kawałki grając. Wokalista, też z długą imponującą fryzurą, głosem mocnym i pięknym obdarzony, brawurowo publikę zabawiał. Nadziwić się nie mogłam, jak świetnie się bawili i tańczyli. Nie tylko młodzi, nie tylko kobiety, które w mniejszości były, ale też panowie po sześćdziesiątce solówki dawali. I ja w rytm wpadłam i widziałam, że nic tej zabawie przeszkodzić nie może, a już na pewno nie deszcz coraz mocniej kropiący, który po czasie jakimś w rzęsistą się zmienił ulewę. Bal trwał, nie tylko deszczem z nieba, ale też hektolitrami trunków podlewany, a i „marychę” gdzieniegdzie czuć było. Niektórzy tak bardzo się rozpalili, że okrycia zdejmowali i z zapamiętaniem tańczyli, a deszcz obmywał ich torsy nagie, mokrymi włosami oblepione. Tańczący w deszczu – pomyślałam i tańczyłam razem zimna już nie czując, chociaż przemokłam do suchej nitki, a mokre rękawy kurtki zwisając ociekały wodospadami wody. Tańczyłam wśród Druidów pijanych, pijana sytuacją bardziej niż trunkiem, bo nie piję raczej.
A gdy już wszystko przebrzmiało, namioty i klamoty mokre byle jak zwinęliśmy i do samochodu wepchnąwszy, w drogę powrotną wyruszyliśmy. Dobry to pomysł był, bośmy we własnych wygodnych łóżkach spali do południa noc nadrabiając.