W kamiennym kręgu, w innych czasach
Piękny niedzielny dzień. Błękitne niebo, a na nim świetliste słońce. Słyszę zew natury… Ruszamy, ale gdzie… Tam, gdzie jest dobra energia pięknych ludzi kochających przyrodę. Basia – miłośniczka koni. Jacek – żeglarz, łucznik, budowniczy stajni dla koni i ich córka Patrycja, jakże inna od większości współczesnych dziewcząt. Realizują swoje pasje rozumiejąc się i wspierając wzajemnie. Czas spędzają nietuzinkowo. Rodzina absolutnie wyjątkowa. Zbudowali swój własny świat. Podziwiam ich i ciągnie mnie do nich. Jedziemy więc, to niedaleko.
Asfalt prowadzi nas do zjazdu na polną drogę, potem skręcamy jeszcze raz i już jesteśmy w innym świecie. Witają nas psy i cudowne mroźne powietrze. Opisać wrażenia przestrzeni nawet się nie podejmuję. Zderzenie naszego blokowego środowiska z miejscem jak sprzed wieków jest oszałamiające. Stylowy budynek podzielony na część dla koni i dla ludzi żyjących w symbiozie z nimi. Basia pchająca taczkę pełną obroku, dla swoich ulubieńców, uśmiecha się do nas wesoło. Jak zwykle karmi konie. Jest tam codziennie, bez względu na pogodę. Witamy się mając świadomość, że przekroczyliśmy próg czasu. Ona jest częścią tej ziemi, my przelotnymi gośćmi. Ziemia ta jest jednak gościnna i przygarnia nas, dając to czego najbardziej potrzebujemy. Wspaniałą energię i spokój, uczucie oderwania się od miejskiej egzystencji.
Mój wzrok przyciąga biała urokliwa kapliczka zbudowana z miłości. Za zaszronioną szybką figurka Matki Boskiej – pamiątka po babci Basi. To symbol Bogini Matki tak bliski kobiecym sercom. Za domem kamienny krąg. Dopada mnie wzruszenie. Pomału i delikatnie przekraczam granicę naznaczoną przywiezionymi tu kamieniami i wchodzę w mocną energię tego miejsca. Czuję je tak bardzo, że nie mogę powstrzymać szklistości oczu. Prostuję się, głębiej oddycham i czuję, że jestem już inna niż przed chwilą. Zalewa mnie przemożna tęsknota ukryta do tej pory głęboko w zakamarkach duszy i tylko czasami dająca o sobie znać w nieśmiałych marzeniach. Gdyby nie silny mróz, nie wiem czy prędko bym wyszła z tego kręgu.
Rześki dzień wymusza ruch, więc idziemy obejść włości. Konie zajęte jedzeniem, psy idą razem z nami. Oczy nie mogą się wprost nacieszyć tym, co widzą, a płuca z wdzięcznością przyjmują kolejne dawki czystego powietrza. – To miejsce powstało z pasji – mówi Basia, a ja jej wierzę, bo czuję to każdym porem skóry. Patrzę na tę wyjątkową kobietę, na jej zarumienione policzki i szczęśliwe oczy i rośnie we mnie moja własna pasja podlana tym co widzę i słyszę. Łaknę tego jak jedzenia. Tego kontaktu z niebem i ziemią. Tej bliskości z żywiołami ognia i wody, i tej energii, która sprawia, że chce się żyć.
O nogi ociera mi się wilczur. Z tyłu podchodzi koń i łapie za moją filcową torebkę, przytula się do mnie, a mi rośnie serce i dopada wzruszenie pomieszane z lekkim lękiem, bo przecież dawno nie obcowałam blisko ze zwierzętami. Z zakamarków pamięci wychodzą wspomnienia… Pobyty u dziadków na wsi… Konie – Kasztanka i Deresz. Krowy, cielaczki, kury i świnie, i ciekawość dziecka. To jednak zasługuje na oddzielne wspomnienie.
Tym czasem zachwycam się zamarzniętym jeziorem, błękitno liliowym niebem porysowanym nagimi gałęziami drzew i prostymi kreskami trzcin na horyzoncie. Zachwycam się samotnym pomostem z zaszronioną ławką i niezwykłym dźwiękiem, niosącym się po jeziorze. To jakiś wędkarz wybija dziurę w lodzie. Zmarzłam w nogi, czuję drętwienie palców, ale jeszcze nie chcę wracać, jeszcze nie teraz. Rozglądam się chciwie nie chcąc zostawić tego miejsca. Oddycham głęboko i obiecuję sobie, że tu wrócę.