Moja droga do Vedic Art. Jak to się zaczęło?
W 2011 roku 3 maja otrzymałam dyplom nauczyciela Vrdic Art i od tamtej pory organizuję warsztaty. To był dla mnie ważny czas, zrealizowałam swoje marzenie.
O tym jak zaczęła się moja przygoda z tą genialną metodą rozwoju kreatywności chcę opowiedzieć. Jest to ważny element mojego życia i dlatego przygotowałam cykl opowieści o Vedic Art.
Kilka dygresji związanych z tematem:
Najpierw były mandale. Terapeutyczne, uwalniające, na zajęciach Haliny Vel Szejak. Gdy z zasłoniętymi oczami malowałam lewą ręką szalone spirale, wywołało to we mnie niespodziewane emocje żalu i złości. Nacisk kredką coraz mocniejszy, coraz bardziej gwałtowny, przechodzący w gryzmoły, w uderzania o papier… Potem w czasie specjalnego rytuału spaliliśmy te „wymalowane” emocje, bo cóż innego można było z tym zrobić. Oczyściliśmy się trochę wyzwalając zalegającą energię. Takie ćwiczenie można zrobić wtedy, gdy chcemy się czegoś pozbyć, na przykład jakichś emocji lub bólu. Gdy chcemy coś wykreować malujemy dominującą ręką idąc za impulsem.
1 stycznia 2010 roku namalowaliśmy rodzinnie nasze pierwsze noworoczne mandale. Wypisałam najpierw swoje plany na ten nowy rok, a na drugiej stronie kartki namalowałam mandalę, która wyglądała jak okrągła serwetka. Świetna zabawa przypominająca powrót do dzieciństwa, kiedy to maluje się spontanicznie nie martwiąc się o ocenę. Szkoda, że rodzice pozbawiają dzieci tej wspaniałej kreatywności poprawiając ich obrazki tak, żeby były jak najbardziej rzeczywiste. Powiedzmy, że dziecko maluje fioletowe drzewko, a mama zaraz czuje się w obowiązku zwrócić mu uwagę: „Ależ kochanie, nie ma fioletowych drzew, drzewo trzeba malować zieloną kredką”. I tak pomału ściąga się dzieci na ziemię.
Kamil na swojej zielono – czerwono – żółtej mandali wymalował podróż po Bałkanach. Spełniła mu się. Zobaczył i doświadczył innego świata w czasie pięciu tygodni podróży autostopem. Piękne widoki, życzliwi ludzie ofiarujący noclegi, jedzenie i podwiezienie. Właśnie ci, często biedni i doświadczeni przez los ludzie zrobili na nim największe wrażenie. O podróży po Albanii napisał trochę tutaj.
Leszkowi nie spodobała się mandala, którą namalował i chyba ją wyrzucił.
Na niedużej kartce, u góry namalowałam kółko, które miało być chyba mandalą, ale nie dokończyłam. Za jakiś czas pastelami zaczęłam malować wokół tego kółka linie, kolorowe, splątane… Wyszło coś, co mi się spodobało, chociaż nie wiedziałam co to. Jednak zauważyłam, że samo malowanie dało nie tylko odprężenie i spokój, ale sprawiło przyjemność. To był mój pierwszy obrazek vedicowy, tylko, że wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.
Moja mama, chyba w 1989 roku, kupiła 3 obrazy autorstwa Grygoruka – podlaskiego malarza. Wszystkie w ciemnej tonacji. Wiejski obrazek z chatami krytymi strzechą był nawet do przyjęcia. Żaglówka o zachodzie słońca w czerni i pomarańczach, z przewagą czerni… No i ten, w moim odczuciu najgorszy, który powiesiła nad swoim łóżkiem w sypialni.. Kolory jesieni, nagie drzewa z resztkami liści, wąska dróżka i kałuża na niej. Przy kałuży kikut umarłego drzewa. Mama dużo chorowała w tamtym czasie i ciągle ją widziałam w łóżku, pod tym obrazem. Źle mi się kojarzył…
Pewnego dnia dwa obrazy dostałam od mamy w prezencie. Zmieniła mieszkanie i już jej nie pasowały, a u nas zauważyła puste ściany. Wbrew sobie i żeby nie zrobić przykrości mamie powiesiliśmy te obrazy w dużym pokoju. Najpierw jednak oprawiliśmy je w nowe ramy naiwnie myśląc, że będą się lepiej prezentowały. Jednak nie lubiłam na nie patrzeć, szczególnie na to uschłe drzewo przy kałuży. Nie wiem jak długo u nas wisiały, ale któregoś dnia zdecydowałam, że nie chcę ich więcej oglądać, że się do nich nie przekonam, że emanują jakąś smutną energią i że po prostu je zdejmę i zastąpię czymś weselszym. Wpisałam w Google hasło – obrazy energetyczne i wyskoczyło mi wiele stron zatytułowanych – Vedic Art. Zaczęłam oglądać obrazy i zachwyciłam się szczególnie obrazami Adriany Mościchowskiej. Nie zamknęłam jej strony dopóki nie przeczytałam wszystkiego. Postanowiłam pojechać do niej na warsztaty i namalować sobie taki obraz. Najbliższy termin 1 – 6 czerwca w Śpiglówce.. Zaczęłam więc zbierać kasę… Zanim jednak pojechałam na swój pierwszy vedicowy warsztat wzięłam papier i namalowałam coś niby drzewo z korzeniami, jakoś tak mimo woli bez żadnego planu ani zamiaru. Leszek oprawił go w ramki i powiesił nad kanapą w miejscu wspomnianego umarłego drzewa. Przyglądałam się temu obrazkowi z przyjemnością, chociaż był mały i narysowany niewprawnie, zupełnie jak rysunek dziecka. Moje wewnętrzne dziecko śmiało się do niego i było absolutnie zadowolone. Poczułam ulgę, że zamieniłam olejny obraz prawdziwego malarza na własny malunek powieszony na kolorowym sznurku, bo gwóźdź był nieco za wysoko.
Na początku czerwca 2010 roku spotkałam się z Adrianą w Śpiglówce i zaczęłam niekończącą się przygodę… Malowanie w specyficznej atmosferze wytworzonej przez zasady wedyjskie i wspaniałe śpiglówkowe plenery… Klimatyczny dom Patrycji Woj Wojciechowskiej zrobił na mnie wrażenie. Nad wejściowymi drzwiami napis: „Gość w dom Bóg w dom” nie był pustym frazesem, ale obyczajem tego pięknego domu. Wszystko mi się tam podobało.
Nie mogę nie wspomnieć o wspaniałym jedzeniu przygotowywanym dla nas przez dwie bardzo dobre kucharki ze wsi. Najważniejsze jednak było malowanie. Chłonęłam wszystko co mówiła Adriana. Było to ciekawe i piękne, ale czułam niedosyt, chciałam więcej. Więcej wyjaśnień, więcej wskazówek, a ona po przeczytaniu zasady i cytatu mówiła kilka zdań i wysyłała do malowania. Na początku czułam się bezradna i zagubiona. Nie wiedziałam jak się zorganizować, co robić z farbami. Nigdy wcześniej nie malowałam akrylami. Nawet sztalugi widziałam pierwszy raz w życiu i nie miałam pojęcia jak je rozłożyć. W końcu kupiłam jakieś farby, podobrazie, kilka pędzli i ulokowałam się koło studni. Po krótkiej walce rozłożyłam sztalugi i pierwszy raz w życiu postawiłam na nich blejtram. Mój pierwszy obraz nazwałam porządkowanie. Nie wzbudził we mnie specjalnych emocji ani zachwytów. Po prostu powstał. Dziś wisi sobie nad schodami.
Na swoim pierwszym stopniu namalowałam dużo obrazów, ale niech sobie są bez żadnych opisów. Wspomnę tylko dwa, bo są mi bardziej bliskie. Obraz przedstawiający przeszłość teraźniejszość i przyszłość. Namalowałam go pod wpływem szóstej zasady. Wisi sobie w moim gabinecie i wzbudza zainteresowanie moich klientów. Teraz wygląda tak:
Zanim jednak uzyskał taki wygląd sporo się zadziało. Przy malowaniu tego obrazu przeszłam przez pewien proces. Spojrzenie w tył do przeszłości poskutkowało brązową kratką w lewym dolnym rogu. Przez teraźniejszość przeszłam dość słonecznie , a przyszłość objawiła się w górnym prawym rogu różowo. Obraz nawet mi się podobał. Dostałam też pierwszy komplement od Tereski – mojej współspaczki. Pierwszy raz poczułam zadowolenie. Za jakiś czas Adriana poprosiła o to, żeby przemalować swój najlepszy obraz. Gdy sięgnęłam po wiadome płótno Tereska z żalem i niedowierzaniem prosiła żebym go nie zmieniała, ale ja zdecydowanie postawiłam go znów na sztalugach. Kratka pomału zamieniła się w płotek i rabatki z kwiatkami. Po ukwieceniu stwierdziłam, że jest mocno kiczowaty, malowałam więc dalej kładąc pędzlem kolorowe plamy i powstało co powstało. Efekt u góry, a pod spodem obraz przed zmianą.
W czasie przemalowywania tego obrazu rozprawiłam się z przeszłością ukwiecając ją i upiększając. Nie miałam wtedy tej świadomości, ale pamiętam, że bardzo dobrze się czułam, a efekt mi się spodobał. Przekonałam się też, że zmiana jest czymś dobrym i często koniecznym. Bywa, że bardzo boimy się zmiany, nawet wtedy jeśli coś nas uwiera siedzimy na tym jak pies na gwoździu, bo co prawda boli, ale znane jest i przyzwyczailiśmy się, dostosowaliśmy się… W ten sposób można trwać całe życie w trudnych związkach, w paskudnej pracy. Można całe życie narzekać i nic nie robić ze strachu. Naprawdę szkoda życia.
Ciekawie było z obrazem – Marzenie. Było to pod koniec warsztatów i niestety przekroczyłam już swój budżet. Poszłam do naszego „sklepu” w stodole, stanęłam przed płótnami i przyciągnął mnie taki największy 120 na 60 cm. Stwierdziłam, że jest za drogi i wzięłam kwadrat 40 na 40 cm. Postawiłam na sztaludze i pomyślałam: „No, nie! Jak ja mogę namalować swoje marzenie na tak małym kawałku, przecież moim marzeniem jest przestrzeń z natury wielka, a nawet nieograniczona!” I wtedy coś we mnie przeskoczyło i zmienił mi się sposób rozumowania. „E tam, nie będę się ograniczać”. Poszłam z powrotem do stodoły i zamieniłam mały kwadracik na wielkie panoramiczne płótno. Jest pragnienie – jest możliwość realizacji. Byłam taka zadowolona z siebie, że przy obiedzie śmieli się ze mnie i z mojej triumfującej postawy. Wałek poszedł w ruch i w oka mgnieniu powstały pola i doliny i niebo szerokie. Oto moja przestrzeń na trawie w Śpiglówce, w chwilę po namalowaniu:
Wielka przestrzeń, ale wiedziałam, że to jeszcze nie koniec. Obraz stał w domu kilka tygodni, a ja mu się przyglądałam, aż pewnego dnia 'zobaczyłam” białą smugę biegnącą przez niebo, a potem tryskającą okrągłymi kłębami białą fontannę, którą potem zaróżowiłam. Następnie powstało coś czerwonopomarańczowego w ziemi. Po czasie przyszła interpretacja. – W mojej przestrzeni istnieje biała struga uzdrawiającej energii, którą wyzwala miłość – różowa fontanna w kształcie koniuszka serca – ogrzewająca ziemię.
Mój pierwszy stopień Vedic Art nie od razu doceniłam i nie od razu zrozumiałam. Teraz wiem, że był taki jak powinien być, bo dzięki temu, że nie dostałam konkretnych wskazówek co i jak mam robić wypracowałam swój własny sposób malowania i obudziła się moja kreatywność.
Mój drugi stopień niedługo…