Ostatnia wycieczka tego pięknego roku – NY#7
Moja ostatnia wycieczka zaczęła się dość stresowo, albowiem pierwszy raz miałam chodzić i jeździć po NY sama. W tej kwestii nie mam pewności przeważnie, a droga z Queens na Brooklyn długa. Najpierw do metra 20 min piechotą – trafiłam :) Potem 3 przystanki jechałam na Roosvelt, tam przesiadłam sie do ekspresu F i w ciągu godziny dojechałam na King Highway.
Tam już tylko poczekałam na swoich chłopaków. Tomek mi oczywiście co jest gdzie zaczął objaśniać i w ogóle za przewodnika robił i już nie czułam sie niepewnie. Od razu wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy w okolice mostu Verezano. Ponoć jeden z największych mostów na świecie. Poszliśmy piechotką nad zatokę pachnącą oceanem tak, ze oddech mi sie wydłużył z pragnienia oddychania pełną piersią. Przy wodzie długa promenada, na której biegają, jeżdżą rowerami i spacerują ludzie złaknieni świeżego morskiego powietrza. No i widok na Verezano – imponujący. Kamil strzelał zdjęcia, ja podziwiałam i oddychałam. Mieliśmy jednak jeszcze długą drogę przed sobą, a godzina już 17-ta wiec zbyt krotka była dla mnie ta inhalacja. Wróciliśmy jednak, żeby wsiąść w autobus i przejechać przez ten most na Staten Island. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że most jest piętrowy.
Widok z wysokości 100 m cudny, chociaż jechaliśmy niestety dolnym poziomem. Ale widoczność tego dnia dobra była Cały dumny Manhattan znów mi się na oczy rzucił i ocean i statki pływające po nim i New Jersey na dalekim horyzoncie. W autobusie ludzie siedzą, widoki dla nich swojskie, wiec rozmowami i sobą zajęci. Dwie młode dziewczyny wzrok mój przyciągnęły, bo głowy miały nakryte czymś białym niby zakonnice, a na to chusty pięknie udrapowane, kolorowe, cekinami wyszywane. Jedna w spódnicy była długiej jakby styl zachowując po buciki zlotem haftowane Druga dżinsy miała całkiem współczesne. Arabskiej urody obie były, wiec wnioskuję, ze religijne względy schować piękne włosy im nakazywały.
Na Staten Island domki były zazwyczaj niskie i białe, saidingiem obite, inne niż na Brooklynie, gdzie w szeregowej zabudowie domy ceglane królowały, a i bloków dużo z czerwonej cegły stało, ze schodami przeciwpożarowymi na wierzchu. Okien tu chyba nikt nie myje, bo wszystko zakurzone i matowe. I tak oglądając się dookoła doszliśmy do kolejki, żeby do portu promów dojechać. Wejście bez bramki Kasy ani konduktora nie ma. Kolejka za darmo wozi ludzi. Natomiast do portu bramki są jak do metra i metro card przez szczelinkę przesunąć trzeba. Port nowy, imponujący jak wszystko tu, marmury błyszczą, światła oślepiają, a na środku stoją dwa ogromne akwaria z dość dużymi rybkami, bo jakżeby inaczej :) Ludzi tłum wielki, więc myślałam, że na promie ciasno będzie, a tu się okazało, ze prom ogromny niebywale kilka pięter mający ludzi tych pochłonął i pustawo raptem się wydało.
Noc tu przychodzi nagle, ledwo Kamil kilka zdjęć o zmierzchu zrobił, a tu ciemnica zapadła, rozświetlana obficie przez elektryczność nieoszczędzaną. Płyniemy więc kursem na Manhattan. Noc w wielkim mieście ma swój nieodparty urok. Granaty wody i nieba zaczerwienione od ostatnich promieni słońca, a na horyzoncie miasto błyszczy potęgą świateł i neonów. Manhattan rośnie przed nami coraz potężniejszy, a po drodze statki i inne promy równie rzęsiście świecące mijamy. A oto i Statua Wolności z uniesiona ręką zielonym się iskrzy i dumnie swą ozdobioną głowę trzyma. I tak oniemiała prawie, patrzę na ten widok wspaniały, a wiatr we włosach tańczy w rytm lin grających na rufie. Z początku myślałam, że muzyczkę bębnową zapodali, a to tak natura sama z siebie przygrywała.
Opuściliśmy nasz prom, wychodzimy z portu, a tu handlarze maści wszelkiej wodę za dolara sprzedają, krzycząc o tym głośno wszem i wobec, a za ich plecami Manhattan zaprasza na nocną wędrówkę, z której korzystamy. Idziemy wiec wąskimi ulicami, miedzy wieżowcami oświetlonymi głowy do góry zadzierając. Dochodzimy na Broadway kierując sie do WT Center. Ulice piękne, szczególnie imponujące i monumentalne wejścia i partery budynków. Przy niektórych na chodnikach tablice jakby leżą wmurowane z napisami, kto i kiedy tu mieszkał, lub bywał. Tłumu nie ma, ale na brzegach chodników śmieci góry w workach leżą, chyba jutro wywozić będą, wiec powystawiane wszędzie. Dziwny to dla mnie obyczaj przyzwyczajonej do śmietników. Oni tu różne śmieci w różnokolorowe worki segregują i w konkretne dni tygodnia wystawiają po prostu na ulicę.
Śmieciarze jeżdżą i zbierają, a to czarne worki, a to białe, a to jeszcze jakieś. Widziałam puszki oddzielnie, papier oddzielnie, a jak ktoś coś chce z tych worków dla siebie, to nie tak jak nasi, że worki rozrywają i się grzebią i budzą nas w nocy gnieceniem puszek, nie tak. Tu taki bum po prostu worek rozwiązuje bierze co mu sie przyda i zawiązuje z powrotem. Żeby tak naszych śmieciarzy na naukę tu przywieźć….
Doszliśmy do WT Center i widok znajomych budynków widzę, bo puzzle moje dzieci z tym widokiem kiedyś ułożyły. Tylko dwóch wież brakuje i pustkę poczułam i smutek i wyobraziłam sobie jak wielki brak odczuwają nowojorczycy. Ta pustka chyba tu zostanie na zawsze. Teraz jest tu budowa ogrodzona wielkim płotem, coś tu sie dzieje nawet nocą pracują. Na ogrodzeniach wiszą plakaty ze zdjęciem budynku, który ma tu powstać, ładny, ale to nie to samo. Moim skromnym zdaniem wieże powinni odbudować, takie same jak były, tak to czuję. Nad budową przeszliśmy wielkim tunelem wybudowanym w tym celu i po drugiej stronie wyszliśmy przez wielkie hale ogromnego budynku, którego nazwy nie pomnę, ale coś z finansami mu było. Tablice upamiętniające pogrzebanych tu ludzi, strażaków, policjantów. Nazwisk tyle, ze w głowie sie kreci i ciarki przez ciało przechodzą. Zgroza, że można zrobić taką rzecz. Kwiaty leżą świeże i wieńce zapewne w niedawną rocznicę położone, bo zwiędłe deczko, ale o pamięci ludzkiej i bólu świadczące.
Wyszliśmy sobie znów nad zatokę, gdzie w porcie żaglowce cumowały i widok to był doprawdy egzotyczny, Żaglowce na tle rozświetlonego NY. Tu ludzie sobie na powietrzu przy knajpkach siedzieli, a my obeszliśmy okolice podziwiając i beton i stal i szkło i drewno i parki pełne zieleni. I dziwnie się mała czułam w tym wielkim świecie, a jednocześnie szczęśliwa, że tu jestem ze swoimi dziećmi, że to widzę, że czuję energię tego niezwykłego miasta. Włóczyliśmy się więc nocą po różnych szerszych i węższych lecz jednakowo wysokich ulicach i chłonęliśmy ten klimat unikalny, aż zmęczeni tak, że już się przynajmniej mnie i Kamilowi nogi plątały, zeszliśmy pod miasto do stacji metra i udało się jednym pociągiem R do domu wrócić. Gdy juz wysiedliśmy na Woodhaven Blvd do domu mieliśmy raptem 15 min. Powłócząc nogami szłam sobie całkiem innym miastem, cichym i spokojnym. Ulica Eliot oświetlona zwyczajnie, domki z czerwonej cegły, skręcamy w Caldwell i tu już prawie jak na wsi, nawet samochody za bardzo nie jeżdżą, no i jesteśmy w domu ok 12-tej w nocy i teraz już tylko spać….