Strona główna»Gdzieś tam

Dobra rybka nie jest zła

Czy lubisz sushi? Ja bardzo. Od czasu do czasu robię sobie w mojej kuchni to egzotyczne jedzonko. Wbrew pozorom łatwe to jest. Nawet mój młodszy syn, który raczej kucharzem nie jest, swoich sił w tej kwestii spróbował i fajnie mu wyszło. Niestety w Polsce, a już szczególnie w Ełku o świeżej, dobrej rybie nie ma co nawet marzyć. W sklepie rybnym po prostu śmierdzi. Do sushi kupuję wędzonego na zimno łososia. Jak widzę jakieś gotowce to popatrzę i jednak nie mam na nie ochoty, a może raczej nie mam odwagi zjeść surowej ryby u nas. Myśl, że ryba nieświeża jest, po prostu mnie prześladuje. Na zdjęciu pod spodem moja własna robota sfotografowana jest.

_MG_6799

Zawsze, gdy robię sushi przypominam sobie cudną restaurację w NY gdzie mnie mój starszy syn zapraszał i gdzie różnych smakołyków japońskiej kuchni kosztowaliśmy. Na samo wspomnienie tęsknię upiornie. Głównie za Tomkiem, ale za tym pierwszorzędnym jedzeniem też. Jak sobie przypomnę te pięknie podane, świeże i smaczne dania to mi po prostu ślina cieknie i już. Dobrze, że chociaż marne, ale zdjęcie mam i jako główne je ustawiam. Jakoś nie przyszło nam do głowy sfotografować tych piękności samych w sobie, dumnie na statku się pyszniących.

Przy tej okazji wspomnę jak to pierwszy raz sushi jadłam, bo mam to zapisane w irlandzkim zeszycie. Śmiałam się sama z siebie jak to czytałam, więc cytuję:

„…a wczoraj egzotyki dotknęłam w restauracji japońskiej będąc. Justyna mnie do Yamamori zaprosiła i postawiła sushi na obiad. Lokal stylowy był bardzo. Kelner od drzwi nas przywitał i do stolika zaprowadził. Dostałyśmy po szklance wody z lodem, menu i pałeczki czarne na białej serwetce ułożone. Deliberujemy sobie spokojnie z kartą dań przed nosami. Ja i tak nie wiem co i jak i jak zwykle na Justynie polegam, a kelner nam dania firmowe polecać zaczął lecz dań tych zbyt dużo dla nas, w jednym zestawie było i chyba ze 100 euro trzeba by zapłacić. Wzięłyśmy więc to, co Justyna już znała i nie było obawy, że nie przełknę.

Talerz podłużny, niby półmisek wyciągnięty, biało błyszczący był, a na nim: Od lewej patrząc rzepka pokrojona w drobniutkie paseczki, liściem pięknym, do pokrzywy podobnym, przykryta. Dalej ruloniki z alg, jakieś rybki i ryżu zwinięte, kawiorem obtoczone. Z dwóch ruloników ogonki sterczały krewetkowe. Po prawej płatki cieniutkie marynowanego imbiru leżały cudownie aromatyczne i kupka czegoś, niby gówienko jaśniutkie, co ichnim ostrym dość chrzanem było. Do tego miseczka malutka niczym popielniczka i sos sojowy w niej. Na te dziwne patyczki popatrzyłam z powątpiewaniem wielkim w swoje w tym względzie umiejętności i o sztućce znajome poprosiłam. Uprzejmy kelner z twarzą pokerzysty przyniósł mi koszyczek z nożem i widelcem. Lecz mimo narzędzi znajomych nie wiedziałam jak się do tego jedzonka dobrać. No rozwalało się po prostu i już, nijak współpracować nie chciało.

Justyna znowu przewodnikiem była, więc: Ten rulonik należało imbirkiem ozdobić, chrzaniku dodać i w sosie sojowym umaczać. To wszystko pestka, trudniejsze przede mną, bo cały ten kęs ogromny do buźki włożyć trzeba było, a ja mam buźkę niedużą i zapychać się nie lubię. Więc kroję te piękności i jem po swojemu rzepką i listkiem zagryzając. Listki dwa zjadłam, bo drugi Justyny. Ona stwierdziła, że dekoracją są, a mi ziołem się wydały więc wcięłam. Myśl jednak mnie naszła, że pałeczki leżą i przecież przynajmniej spróbować powinnam jeść po japońsku japońskie danie. Instruktaż był krótki i całkiem dobrze mi poszło i w ogóle żałowałam, że stchórzyłam na początku.

Pychota to była i otoczenie piękne, bo z półek Samuraje patrzyli na nas klimat odpowiedni miejscu dając. Kelnerzy na czarno ubrani uprzejmi niezwykle byli. Nieopodal, za ladą kucharze się uwijali: Trzech Japończyków i dwóch chyba Włochów. Do tego kelnerka w kimonie jedna była, a szerokie rękawy zmyślnie związane miała, żeby stołów i głów gości nie zamiatać. A to wszystko muzyką jazzową okraszone.

I deszcz mnie od Sokratesa przegonił i pochodziłam sobie z parasolką i zawędrowałam ścieżką między rzeką płynącą z lewej strony, a lwami pilnującymi dróżki, z prawej. Przez pergolę, przez mostek, do mojej drugiej ulubionej ławeczki w słońcu już stojącej, choć w deszczu skąpanej. Cóż, wracam myślami do uczty wczorajszej:

Muzyka jazzowa była, w tle trąbką swą obecność oznajmiając. Nastrój był dystyngowany lekko, aczkolwiek nie aż tak, żeby we mnie onieśmielenie wzbudzać. Po nasyceniu wszystkich zmysłów, zadowolone, wyszłyśmy prosto w deszcz. Tak tu jest, że parasol to podstawowa rzecz, którą zawsze mieć przy sobie trzeba.”

Filmik znalazłam reklamujący opisaną przeze mnie restaurację, chociaż tego klimatu, który przed laty zapisałam, nie ma w nim. Pewnie coś się u nich od tego czasu zmieniło, a na pewno przyspieszyło ;) Yamamori To musi wystarczyć, zdjęć bowiem, nie wiem czemu nie zrobiłyśmy.

 

 

 

27.02.2014
Jeżeli lubisz mój blog, obserwuj profil na Facebooku.

do góry
Komentarze
comments powered by Disqus