Ona naga, ja ubrana, czyli wycieczkujemy się…
Jesteśmy nad morzem, więc wypadałoby plażować. Słońca jednak jak na lekarstwo, wiatr hula jak zwykle. Plecy i tyłek obłożone kefirem, wysmarowane olejem kokosowym i jeszcze żelem jakimś od poparzeń pieką mimo wszystko. Co więc robimy? Ano jedziemy do Ustki.
Cały dzień włóczymy się po ulicach robiąc zdjęcia. Zaszliśmy też w parę miejsc żeby coś zjeść. Nie było się kogo poradzić gdzie i co,więc rozejrzeliśmy się po porcie i poszliśmy za zapachem na gofry lub naleśniki, bo pachniało nam pięknie. W lokalu już jakby mniej. Zamówiliśmy naleśniki i kawę. Najpierw z zaciekawieniem patrzyliśmy jak znudzona kobieta smaży nasze naleśniki rozmawiając jednocześnie przez telefon. Pierwsze dwa zepsuła, spaliły się i przykleiły, za drugim podejściem udało się. Efekt?Gumowe placki, grudkowy ser i wszystko zimne. Pierwszy raz szkoda nam się zrobiło kasy, a kosztowało niemało. Gdzie nie polecam naleśników? Szyld pod spodem.
Leszek zrobił sobie wycieczkę na latarnię. Ja nie, bo mnie biodro boli, że o piekącej skórze nie wspomnę, ale dzięki Leszkowi mam zdjęcia Ustki z góry. Oto one.
Żeby zatrzeć niedobry smak naleśników poszliśmy do Herbaciarni. To miejsce polecam, bo cudnie klimatyczne. Rozkoszowaliśmy się nie tylko wyjątkowym aromatem świetnej herbaty, ale też syciliśmy oczy sztuką, bo Herbaciarnia galerią się okazała. Ceramiczne anioły i koguty, porcelanowe zastawy i obrazy, a do tego stare wspaniałe meble. Każdy stolik inny, oraz różne krzesła i sofy powodowały, że bardzo nam się chciało zdjęcia robić. Oto niektóre:
Potem znów nad morze, a tam zagadkowa biała kładka, z której zaczęto ludzi zganiać żeby ją zamknąć. Po co? Okazało się za chwilę. Po zamknięciu kładkę zabrano i otworzyła się droga dla statku. Statek jakby piracki wpłynął, niestety nie pod żaglami, ale i tak się prezentował nieźle, a żagle można sobie było wyobrazić.
Gdy poszliśmy dalej wgłąb morza po murku dotarliśmy do Syrenki, którą trzeba było za lewą pierś potrzymać, żeby się jakieś życzenie spełniło. Leszek oczywiście od razu skorzystał i pomacał, ale o życzeniu z wrażenia zapomniał. Za zimno było i złota pierś nie rozgrzała. Uciekliśmy więc czym prędzej rozglądając się jednak ciekawie.
Przeszliśmy się po nadmorskim bulwarze, gdzie spotkaliśmy siedzącą na ławeczce panią Irenę Kwiatkowską. Nie wiedziałam, że była taka drobniutka. Ktoś zawiązał jej różę na szyi.
Wracaliśmy uliczkami mniej uczęszczanymi, ale też urokliwymi. Plon zdjęciowy pod spodem.
Idziemy sobie i już głód nas przyparł, bo pora obiadowa nadeszła. Gdzie pójdziemy, żeby źle nie trafić? Knajpek dużo, jedna przy drugiej, ale której powierzyć nasze głodne żołądki? Patrzymy, restauracja Syrenka, a przed drzwiami tabliczka, że Gesslerowa zrobiła w niej rewolucję. Wchodzimy, nie ma wolnych stolików, a to pewnie dobrze tu karmią. Robimy więc jeszcze rundkę po najbliższych uliczkach, wracamy i tym razem mamy szczęście, jest jeden stolik. Co zamawiamy? Rybki jak zwykle. Leszek wziął dorsza na borowikach z pieca, a ja łososia grillowanego, no i dodatków tyle, że nie daliśmy rady zjeść wszystkiego. Najedliśmy się smacznie. Jednak restauracja mnie nie zachwyciła. Wystrój niespecjalny, a toalety dawały wiele do życzenia. Ceny nie były adekwatne do standardu. Zastanawiam się więc jak tam było przed rewolucją…
Po powrocie poszliśmy jak zwykle na pyszny zachód słońca.