
Pokój wewnętrzny
Wzięłam do rąk moją ulubioną książeczkę. Otworzył mi się rozdział pt. „Akceptacja”. Wiem co to jest i wiem, że wciąż się tego uczę. Pisałam nawet o tym na blogu tutaj. Jednak wtedy potraktowałam temat inaczej, chyba trochę płytko…
Lubię dzielić się tym co mnie fascynuje, co jest dla mnie ważne. Wciąż się zmieniam, bo czuję kiedy nie jest mi do końca dobrze, a to świadczy o tym, że tak naprawdę praca wewnętrzna nigdy nie ma końca. Teraz na moim nocnym stoliku leży „Mowa ciszy”. Jestem zdumiona jak ona do mnie przemawia…
Kiedyś, jak moja kochana nauczycielka Mary Earle mówiła, że ona jest po to żeby pokazywać ludziom drogę do domu, nie wiedziałam do końca o co chodzi. Teraz wiem, a przynajmniej tak mi się zdaje. Poszerzenie horyzontów daje lepsze rozeznanie we wszystkim, dlatego jest takie ważne. A horyzonty możemy poszerzyć tylko wtedy, gdy odważymy się wyjść poza naszą strefę komfortu, czyli poza to, co jest nam znane i poza to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Inaczej będziemy tkwić w miejscu i życie nie będzie nas satysfakcjonować.
Dziś rozważam następujący fragment ” Mowy ciszy”:
„Akceptacja tego co jest, zabiera cię do głębszego poziomu istnienia, gdzie twój wewnętrzny stan, podobnie jak poczucie tego kim jesteś, nie zależy już od ocen i analiz umysłu – tego co dobre albo złe.
Kiedy mówisz tak takości życia, kiedy przyjmujesz obecną chwilę taką, jaka jest, pojawia się wewnątrz ciebie przestrzeń, która jest pełna pokoju.
Na powierzchni wciąż możesz być szczęśliwy, kiedy świeci słońce, a nieszczęśliwy, gdy pada deszcz. Może cię uszczęśliwić wygrana miliona dolarów lub sfrustrować utrata tego co posiadałeś. Jednak ani ta tzw szczęśliwość, ani nieszczęśliwość, głęboko cię już nie dotkną. Będą jak zmarszczki na powierzchni twojego Istnienia. Wewnętrzny pokój pozostanie nieporuszony, bez względu na naturę problemów, dramatów czy zaburzeń.
Owo tak dla tego co Jest, odkrywa nowy wymiar głębi w tobie, wymiar, który nie jest zależny ani od zewnętrznych okoliczności ani myśli, czy emocji.”
Właśnie osiągnięcie takich umiejętności, takiego stanu wewnętrznego spokoju jest moim celem.
Tak naprawdę to jest proces pojedynczy…. Jesteśmy z tym absolutnie sami. Im trudniejsze okoliczności tym trudniejszy proces, ale też tym efektywniejszy, głębszy.
Czy możemy się ćwiczyć jeśli okoliczności są takie jak chcemy? Wydaje nam się, że jesteśmy spokojni… A jesteśmy spokojni tylko wtedy, gdy wszystko idzie po naszej myśli. Gdzie jest nasz spokój, gdy coś jest nie tak? Gdy partner nas nie rozumie, albo zdradza, gdy nic nie jest takie jak sobie wyobrażaliśmy? Gdy interesy idą źle? Gdy chorujemy? Gdy jest pożar, powódź… Gdy tracimy pracę….
Musimy wyjechać? Musimy zostać?
Buntujemy się, rozpaczamy, prawie rwiemy włosy z głowy. Jesteśmy głęboko nieszczęśliwi. Wałkujemy to nasze nieszczęście na wszystkie sposoby. Narzekamy, nie możemy spać, bo wciąż je mamy w głowie… I te pytania jeszcze bardziej frustrujące, bo nie ma na nie dobrej odpowiedzi: Dlaczego ja? Dlaczego mnie?
Coraz bardziej tracimy spokój i coraz bardziej tracimy zdrowie.
Niektórzy nawet odbierają sobie życie…..
Wiem dużo na ten temat, bo przerabiałam to zamartwianie się, to niepogodzenie, bo był taki czas w moim życiu kiedy marzyłam o tym żeby się nie obudzić. Byłam wtedy młoda, a już zaczęłam chorować.
Wciąż uczę się tego, aby moje „nieszczęście” było tylko na powierzchni i tylko przez chwilę. A głęboko w środku chcę mieć spokój, który wypływa na powierzchnię i ją wygładza. Pewnie to długa nauka, ale już są efekty.
Wiele rzeczy zaakceptowałam i dlatego jest mi teraz dobrze i mogę dzielić się swoim doświadczeniem. Z perspektywy czasu straszne doświadczenia nie wydają już się takie straszne. Widzę, że się nakręcałam, wyolbrzymiałam i nie umiałam poradzić sobie z emocjami.
Wyszłam z tego dzięki pracy z ciałem i umysłem. To był 2005 rok, kiedy szukając pomocy znalazłam hawajski masaż Lomi Lomi Nui. Niesamowite, jak mi pomógł… O tym jednak napiszę kiedy indziej.
W każdym razie bardzo to wszystko zmieniło moje życie. Oczywiście na lepsze.
Paradoksalnie, trudne doświadczenia są nam potrzebne, bo gdyby nie one nigdy nie mielibyśmy motywacji do rozwoju i do zmiany. Po latach mogę z całym przekonaniem powiedzieć, że gdyby nie depresja, to moje życie byłoby bardzo zwyczajne i niesatysfakcjonujące. Tkwiłabym w trudnej pracy i układach. Wciąż bym dryfowała blisko dna i nie wiedziała o tym, że jest powierzchnia, na której oddycha się lepiej.
Okazało się jednak, że po kilku latach znów zaczęłam chorować. Tym razem nie depresja, nie, z nią poradziłam sobie raz na zawsze, ale znów coś zadziało się nie tak… Moje ciało dawało mi o tym znać. Umiałam już to rozpoznać, ale nie mogłam zgłębić przyczyny. Nie wiedziałam co jest grane. Bujałam się z różnymi emocjami.
Domyślałam się, że coś się dzieje co jest dla mnie niedobre.
Są rzeczy powierzchowne i są rzeczy głębokie.
Myślę że mój rozwój wtedy był trochę powierzchowny. Nie sięgnął do duszy, zatrzymał się na umyśle. Teraz to nadrabiam. Delektuję się tym.
Pamiętam jak pierwszy raz trafiła w moje ręce książka „Potęga teraźniejszości” Ekharda Tolla… Ale o tym może potem.