Słoikopasja i miłość własna
Nie wiem już jak to się zaczęło, chociaż chyba nie zaczęło się zbyt dawno. Nie było za lasami za górami, ale w domu na stole kuchennym, lub czasami na stole do masażu. Kłopotliwe to było, bo jak schło to zajmowało potrzebne, do innych rzeczy, miejsce. Nie było co z tym zrobić, więc wsypywałam doń sól, herbatę, kawę… Nie miałam w domu półek, żeby je wystawiać, więc stały sobie po kątach. W stosownych chwilach dawałam w prezencie. Zapasy rosły, a ja miałam wielką radość tworzenia. Nie wszystkie od razu były udane, ale piękniały z czasem. Do niektórych się przywiązuję tak, że szkoda mi je nawet sprzedać.
Tak na marginesie, zapomniałam wspomnieć, że pewnego czasu magicznego przyszła do mnie okazja w postaci miejsca na nie i nie tylko na nie. Objawiło się miejsce dla mnie i moich pasji. Okazją rzeczoną zajął się mój kochany, który by mi nieba przychylił, nawet wbrew mej woli. Zabrał się do rzeczy fachowo i konkretnie. Nie powiem, były schody, głównie w postaci braku środków, ale w ciągu roku weszliśmy na nie i teraz jesteśmy wysoko, wysoko, bo w Słonecznej Piwnicy. Niech sobie każdy mówi co chce, niech nawet zauważy, że schody do mojej pracowni idą kilka stopni w dół. Ja tam wiem swoje. Jak już tam jestem, czuję się jak w niebie. Tam masuję, ćwiczę medytuję i tam tworzę. Cóż takiego tworzę? Ano różności, mówiąc ogólnie to, na co mam akurat ochotę. Najwięcej jednak powstaje słonecznych słoiczków. Nieskromnie rzeknę, że coraz bardziej ładne są i coraz bardziej mi się podobają. Jakoś tak dobrze mi się gada z tymi szklanymi pojemniczkami, a one też mnie lubią i odwzajemniają się urodą jedyną w swoim rodzaju, bo każdy jest inny i niepowtarzalny. Nawet, gdy jakiś podoba mi się tak bardzo, że chcę mu braciszka zmajstrować… Braciszek, jak braciszek podobny trochę jest, ale nigdy taki sam.
Ostatnio rozstałam się z jakąś ilością moich malowanych słoiczków, bo zakupiła je Galeria Gaja. Między słoiczkami były też dwa drewniane przyborniki. Co się okazało? Po przyjściu do domu tak żałowałam jednego przybornika, że aż się zdziwiłam. Uświadomiłam sobie kolejny raz, że bardzo się przywiązuję do moich dzieł. Mój syn nawet zaproponował, że pójdzie do galerii i mi go odkupi… Nie jestem pewna, czy nie skorzystam z tej propozycji, jak tylko rzeczoną galerię otworzą, a ma to nastąpić w jakimś pięknym marcowym dniu. Tym czasem się chwalę… Najbardziej jestem dumna z Wenecji i z kolorowych bratków. Chociaż kolekcja afrykańska też jest niczego sobie. No właśnie, te afrykańskie tak mi przypadły do gustu, że po sprzedaniu dwóch pierwszych następne zaczęłam tworzyć, bo wielki brak na półce odczułam. Pewnie, że nie są takie same, bo jak już wspomniałam takie same być nie mogą.
Wystawkę małą zrobiłam, a wystawka jest po to, żeby krytycy sztuki się wypowiedzieć mogli, więc dzieła stoją i czekają coby chwalenie usłyszeć. A może który przemalować trzeba, skrytykować? No, tak też bywa i myślę, że nawet niesprawiedliwą krytykę przyjmą, bo w końcu „jeszcze się taki nie urodził co by każdemu dogodził” więc przejmować się nie ma czym. Więc do dzieła. Każdy z nas w końcu jest krytykiem :) Ocena leży bowiem w naturze ludzkiej głęboko i nieodmiennie zawsze. Cokolwiek ktoś zrobi, powie, napisze czy zaśpiewa oceniane jest głośno lub po cichu.
Czasami pracujemy w…. , no nie wiem gdzie się pracuje bez oceny. Może ktoś da jakiś przykład takiej pracy… Najczęściej jednak jesteśmy oceniani. Nasz wygląd, sposób rozmowy, gesty, nasza praca. Szczególnie ludzie, którzy pracują w twórczych artystycznych usługach, po jakimś czasie bycia „na cenzurowanym” zaczynają odczuwać napięcie, bo są to zazwyczaj ludzie bardzo wrażliwi i wszystko biorą do siebie. Bardzo chcą się podobać, zależy im na uznaniu i bardzo się starają. To powoduje chroniczne napięcie prowadzące w konsekwencji do problemów zdrowotnych, bo tak naprawdę prekursorem większości chorób jest stres. Warto o tym pamiętać i budować wewnętrzne poczucie własnej wartości nie uzależnione od zewnętrznych okoliczności i kochać siebie uparcie. Tu przytoczę mały cytat, niestety nie wiem skąd go wzięłam:
„Jeśli człowiek ma w sobie miłość do siebie, to nie będzie cierpiał z powodu innego człowieka. Nikt bez twojej zgody nie może sprawić, że poczujesz się gorszy.” Kiedyś słyszałam o takim ćwiczeniu na jakichś warsztatach: Prowadzący wyjął 100 zł i zapytał kto je chce i dla kogo 100 zł przedstawia wartość. Wszyscy podnieśli ręce. Po chwili zgniótł banknot w dłoni i ponowił pytanie. Znów wszyscy zgłosili się po ów banknot. Następnie prowadzący rzucił te 100 z ł na podłogę i przydepnął, po czym ponowił pytanie. Wszyscy byli zgodni w dalszym ciągu co do jego wartości. 100 zł, czy chuchane i dmuchane, czy sponiewierane dalej miało swoją wartość. Tak samo jest z wami; cokolwiek się stanie, jakkolwiek ktoś postąpi wobec was, wy zawsze macie swoją wartość, bo wartość człowieka zależy najbardziej od tego, co sam o sobie myśli.
I tu przypomniał mi się cytat i tym razem wiem, że to powiedział Budda: „Jesteście tym, co o sobie myślicie. Wszystko, czym jesteśmy wynika z naszych myśli. Naszymi myślami tworzymy świat.” Huna zaś mówi, że „myśl to energia”, ale o hunie innym razem…